Punkt widzenia Inès
Vermont
Dziewięć lat temu
Wieczorne słońce malowało ogród na złoto, rzucając długie cienie na trawnik. Jesień miała nadejść niebawem, zabierając poinsecje, szkarłatne wspomnienie domu. Jednak na razie wszystkie rośliny kwitły bujnie: lilie łaknące nadchodzącego blasku gwiazd, krzewy rozmarynu szeleszczące na wietrze, sprężysta trawa falująca pod łapami moich szczeniąt.
Dwoje ich było, bliźnięta, i więcej niż ich sprawiedliwy udział w kłopotach, jeśli mam być szczera. Wypuszczenie ich na zewnątrz było właściwie jedyną opcją, dopóki ich ojciec nie wróci do domu. Nie chciały sprawiać żadnych kłopotów, ale z całą energią szczeniąt i ciekawością ludzkich dzieci, były absolutnym utrapieniem w kuchni. Od czasu, gdy ostatnim razem przyłapałam Reine na próbie wejścia do piekarnika, dbałam o to, by gotować tylko wtedy, gdy były bezpiecznie poza zasięgiem wszystkiego, co się paliło, piekło lub gotowało.
Podwórko wydawało się najlepszym rozwiązaniem, choć robiły wszystko, co w ich mocy, by je rozerwać na strzępy, o ile mogłam stwierdzić. Reine leżała na plecach, z odsłoniętym brzuchem, a jej małe, słomkowe łapki wymachiwały dziko przeciwko atakom jej większego, ciemniejszego brata. Rénard też jej nie oszczędzał; wiedział równie dobrze jak ja, że jego młodsza o kilka minut siostra potrafi sobie poradzić. Rzeczywiście, w ciągu kilku sekund podniosła się na tylnych łapach, posyłając go na trawnik i – gdy powstrzymałam bolesny jęk – prosto w moją najzdrowszą grządkę begonii. Rénard skoczył z powrotem na cztery łapy, otrzepał futro i wrócił do akcji. Z wyglądu jego wyszczerzonych warg wynikało, że starał się warknąć, ale to było coś, czego jeszcze nie opanował. Brzmiało to bardziej jak kociak niż wilk i potajemnie miałam nadzieję, że tak pozostanie jak najdłużej. Wszyscy mówią, że dzieci dorastają zbyt szybko, a na tym etapie mojego życia skłaniałam się ku zgodzie. Skończą dziesięć lat zaledwie kilka dni po moich trzydziestych urodzinach. Cała dekada życia, przeminęła, jak mi się wydawało, równie szybko jak późnoletni wiatr.
Nie znaczyło to, że było łatwo. Dla nich to był jedyny dom, jaki kiedykolwiek znały. Z kolei Raulf i ja mieszkaliśmy gdzie indziej. Domyślałam się, że tak jest najlepiej, tak jak myślałam, gdy po raz pierwszy podjęliśmy tę decyzję. Kochaliśmy naszą watahę we Francji. Nadal za nimi tęskniłam i podejrzewałam, że Raulf również, choć nigdy nie należał do tych, którzy pozwalają, by jakikolwiek smutek przebił się przez jego słodkie, dowcipne usposobienie. Kochałam go za to, a jeszcze bardziej za to, że rozumiał mnie i głębię mojej straty. Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak potrafił mnie przytulać, gdy płakałam, a za chwilę iść bawić się z dziećmi w zapasy.
To było tego warte; nie miałam co do tego wątpliwości. W Loiret mieliśmy władzę. Tylko głupiec odważyłby się sprzeciwić królewskiej watasze Saran, a ci, którzy to robili, byli usuwani z najwyższą skutecznością. Ceniliśmy to bezpieczeństwo, Raulf i ja, ale to nie było to samo, gdy w grę wchodziły dzieci. Spędziłam zbyt wiele nocy, słuchając bólu w głosie męża, gdy kłócił się z naszym Alfa, błagając, by rozważył bardziej dyplomatyczny sposób rozwiązywania konfliktów. Nie chciałam, by moje dzieci były budzone przez ten sam głos. Co więcej, nie mogłam znieść myśli, że odziedziczą ciężar bycia parą Beta, który tak mocno ciążył na moich barkach, jak i na barkach Raulf'a. Mieliśmy władzę, to prawda, ale władza, jak się przekonałam, nie była tym, czego oboje naprawdę chcieliśmy.
To był stosunkowo bezbolesny wyjazd. To było zerwanie więzi. Nasza decyzja, gdy podzieliliśmy się nią z watahą, była ostateczna – i oni to zaakceptowali. Nawet wtedy, podejmując decyzję, która mogła być tak łatwo uznana za tchórzliwą, wiedziałam, że mamy ich szacunek. Widziałam to w ich oczach, czułam dodatkowy nacisk na mój policzek, gdy moi najlepsi przyjaciele całowali mnie na pożegnanie. Dopiero później, gdy osiedliliśmy się w tym małym domku w Vermont, naprawdę uderzył mnie ciężar naszej straty. Ale wtedy pojawiły się bliźniaki, doskonalsze niż kiedykolwiek mogłam sobie wyobrazić, i od momentu, gdy po raz pierwszy na nie spojrzałam, wiedziałam, że wszystko było tego warte.
Najstarszego nazwaliśmy Rénard Travere: pierwsze imię oznaczało pewność siebie, drugie podróż. Mieliśmy inne plany wcześniej, sterty list, odrzucone pomysły, od skromnych po absurdalne, ale wszystko się zmieniło, gdy w końcu trzymałam go w ramionach. Był czymś więcej, niż kiedykolwiek spodziewałam się po dziecku. Był moim życiem, moją determinacją, każdym ważnym krokiem na ścieżce, która doprowadziła nas do momentu jego narodzin.
Jego siostra to Reine Aurore, Królowa Jutrzenki, urodzona dokładnie w momencie świtu. W tamtym czasie jej futro było ciemne od wilgoci, przylepione do jej maleńkiej czaszki i wciąż zamkniętych oczu. Nie miałam pojęcia, że wyrośnie na złotą – taką samą jak ja – a jednak tak się stało, rozkwitając w swoje imię i przeznaczenie, i będąc po drodze całkiem zadziornym małym szkodnikiem. Kochałam ją za to jeszcze bardziej. A teraz jesteśmy tutaj, dokładnie osiem lat później, Reine z futrem upaćkanym czarnym błotem, Rénard robiący wszystko, co w jego mocy, by wyrwać begonie. Oparłam rękę o parapet. Wiedziałam w tamtym momencie, z największą pewnością, że nie zmieniłabym niczego, gdybym mogła.
Warkot gotującej się wody odciągnął moją uwagę, włosy musnęły moją szyję, gdy się odwróciłam. Wsunęłam ręce do kieszeni, licząc na zabłąkaną gumkę do włosów. Jak one zawsze znikają? Połowa zalet bycia wilkiem polega na tym, że nie muszę się martwić, że futro wpadnie mi w oczy, ale wilki nie są najlepsze w robieniu zupy. Reine i Rénard prawdopodobnie byliby doskonale zadowoleni z niczego innego jak tylko ze świeżo upolowanego jelenia na urodzinową kolację – Raulf byłby z pewnością zachwycony – ale nie mogłam odrzucić okazji, by pozwolić sobie na trochę fantazji. Na co komu tak urocza mała kuchnia, w końcu, jeśli nie mogę z niej korzystać od czasu do czasu? A urocza z pewnością była. Malowane płytki tworzyły wzór róży nad piekarnikiem, zwisający nad pęczkami suszonych ziół, które sami zebraliśmy z pobliskich lasów. Zlew był szeroką beczką z miedzi, zwieńczoną podwójnymi wylewkami, które przypominały mi Francję, a podłoga była z orzechowego drewna pod znoszonym, oliwkowozielonym dywanem. Nie mogłam pozwolić, by wszystko to zostało zepsute przez bałagan po uczcie czterech wilków na jakimś nieszczęsnym jeleniu, przynajmniej nie każdej nocy w tygodniu. Sprzątanie było dwa razy bardziej żmudne niż gotowanie i generalnie nie przepadałam za żadnym z nich.
Jednak dziś wieczorem postanowiłam sobie dogodzić. Gdyby to zależało wyłącznie ode mnie, pracowałabym nad francuską zupą cebulową, ale bliźniaki nigdy by tego nie zniosły i nie zamierzałam ich denerwować w dniu ich urodzin. Postanowiłam pójść na kompromis z stosunkowo nieszkodliwą soupe à l'ail, w towarzystwie tradycyjnych jajek w koszulkach i pokrojonej bagietki. Jeśli o mnie chodzi, czosnek i cebula były na tyle blisko siebie, że trudno było je rozróżnić. Dzieci myślały zupełnie inaczej, podobnie jak Raulf, który uwielbiał żartować z mojego braku sprawności w kuchni, dopóki nie zasugerowałam, że możemy zamienić się rolami i że on mógłby zająć się przygotowywaniem jedzenia, podczas gdy ja zajmowałabym się większością polowań. To zwykle szybko go zamykało.
Zupa, w każdym razie, tym razem szła całkiem dobrze. Ściszyłam ogień i szybko ją powąchałam. Nawet w mojej ludzkiej postaci mogłam wychwycić pewne niuanse zapachu, których nielikanie nie mogli – co powinno uczynić mnie lepszym kucharzem, gdyby świat był choć trochę bardziej sprawiedliwy. Oprócz orzechowej słodyczy pieczonego czosnku i soczystego smaku bulionu z kurczaka, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że czegoś brakuje, czarnego pieprzu, być może, a nawet odrobiny papryki… czy bliźniaki byłyby w stanie tolerować paprykę, czy odziedziczyły niechęć Raulf'a do wszystkiego, co miało choćby najmniejszą sugestię przyprawy?
Zanim doszłam do jakichkolwiek zadowalających wniosków, drzwi na podwórko uderzyły mocno o ścianę. Ledwo zdążyłam zareagować, gdy dzieci były już przy moich nogach, w pełni ludzkie i absolutnie oblepione brudem, ich głosy nakładały się na siebie, gdy błagały o spróbowanie.
"Tak ładnie pachnie, musieliśmy wejść do środka--"
"Proszę, tylko troszeczkę--"
"To moje urodziny--"
"To nasze urodziny, Rénard--"
Zdołałam złapać się krawędzi zamontowanych szafek, zanim posłały mnie twarzą w dół do gotującego się garnka. Łapiąc oddech, odwróciłam się i uklęknęłam, kładąc rękę na ramieniu każdego z nich.
"Cicho, wy dwoje. Obiad będzie gotowy wkrótce. Tata jest w drodze do domu z mięsem--"
To był błąd. Rénard odskoczył i rozpoczął jednoosobową paradę wokół stołu kuchennego, z pięściami triumfalnie uniesionymi w powietrze, skandując "Mięso! Mięso! Mięso!"
"Tak, kochanie - teraz podejdź tutaj, dobrze?" Zapytałam go teraz.
Reine pokazała, jak przewraca oczami, gdy jej brat pospieszył z powrotem. Coś w tym geście przesłało słodko-gorzkie ukłucie przez mój żołądek. Była w połowie drogi do szesnastu lat - oboje byli - i kto wie, jak bardzo się zmienią w ciągu następnych ośmiu lat, a nawet następnych pięciu? Wciąż były dziećmi, ale już się zmieniały; w niegdyś pulchnych ramionach Rénard'a było więcej chudości, miękki cień sugerował kości policzkowe na okrągłej twarzy Reine. Kiedy byłam szczeniakiem, zawsze byłam zirytowana przedwczesną nostalgią moich rodziców, ale zaczynałam rozumieć. Nie da się naprawdę zdać sobie sprawy, jak szybko mija życie, przypuszczam, dopóki nie jesteś już w dużej mierze po jego drugiej stronie.
"Posłuchajcie, wy dwoje", powiedziałam, gdy Rénard złapał oddech. "Wiem, że oboje jesteście bardzo podekscytowani i macie ku temu powody. To wyjątkowy dzień--"
"Moje urodziny!" Zaćwierkała Reine.
"Mam osiem lat!" Wykrzyknął jednocześnie Rénard.
"Tak, oboje macie osiem lat i nie pragnę niczego bardziej, niż zobaczyć, jak dorastacie do osiemnastu lat", pocałowałam Reine w czoło, "dwudziestu ośmiu", a potem pocałowałam Rénard'a, licząc wtedy liczby do trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu, tam i z powrotem, tam i z powrotem, aż jęknęli w proteście i trzymali ręce przed twarzami, nie mogąc do końca powstrzymać pary ogromnych uśmiechów.
"Ale", kontynuowałam, "żaden z nas nie przeżyje kolejnego dnia, jeśli wpadniecie tutaj i podpalicie się. Pamiętacie naszą umowę? Zabawa w zapasy jest w porządku na podwórku lub w salonie, o ile mama lub tata są tam, aby obserwować. Ale w kuchni--"
"Tylko chodzenie", powiedziała Reine z dramatycznym westchnieniem i kolejnym długim przewróceniem oczami.
"Ponieważ?" Zapytałam.
"Ponieważ nie chcesz podpalić domu", powiedział Rénard, brzmiąc tak rozczarowany, że musiałam stłumić śmiech. Nie mogłam pozwolić im myśleć, że moja postawa jest czymkolwiek innym niż całkowicie poważna.
"Zgadza się. Oboje macie rację." Coś we mnie nabrzmiało i zatrzymałam się na chwilę, patrząc na nich dwoje. "Jestem z was obojga tak dumna, wiecie o tym? Je t’aime--"
"Maman", zaprotestowała Reine, gdy przyciągnęłam ich oboje do uścisku, ale żadne z nich nie stawiało żadnego prawdziwego oporu.
"Je t’aime, je t’aime, je t’aime, je--"
Z zewnątrz rozległ się huk.
Moje serce od razu podeszło mi do gardła. Zerwałam się na równe nogi, trzymając mocno ręce na plecach moich dzieci i odwróciłam się, by stanąć twarzą do drzwi.
















