Harry
Chciałem wyjechać samochodem z podjazdu. Po raz pierwszy wyglądało na to, że naprawdę zdążymy do szkoły na czas.
– Na pewno wszystko masz? – zapytałem ponownie Winnie, przekonany, że za chwilę się zorientuję, że zapomnieliśmy o czymś fundamentalnym.
– Harry, uważaj! – krzyknęła na cały głos. Mój wzrok powędrował do bocznego lusterka i zobaczyłem coś tuż za tylnym kołem samochodu – małą kuleczkę brązowego puchu, praktycznie drżącą w moim polu widzenia.
– Co to jest? – wymamrotałem, wysiadając z samochodu, żeby to sprawdzić. Nie miałem pojęcia, co zdołało się tak wcześnie zbliżyć do samochodu. Mieszkaliśmy na zamkniętej posesji, więc cokolwiek to było, musiało się wślizgnąć przez szczelinę w ogrodzeniu.
Winnie szybko za mną poszła. Rozważałem, czy nie powiedzieć jej, żeby została, ale wiedziałem, że to nie przejdzie. Była zbyt ciekawa, zupełnie jak jej matka.
– O mój Boże, to pies! – wykrzyknęła, podchodząc trochę bliżej.
Skrzywiłem się. Miała rację, a biedactwo wyglądało, jakby miało za sobą okropny dzień. Było skulone, lekko drżało i nie mogłem powstrzymać współczucia. Spojrzało na mnie dużymi, brązowymi oczami i szarpnęło się, gdy się zbliżyłem. Przyklęknąłem przed nim i wyciągnąłem rękę.
– Hej, mały – wymamrotałem. – Prawie cię przejechałem. Nie możesz się kręcić za moim samochodem, dobrze?
Sprawdziłem, czy ma obrożę, ale nie miał. Winnie podeszła i wyciągnęła w jego stronę rękę, pozwalając mu się obwąchać, a potem szybko pogłaskała go po głowie.
– Jaki on śliczny. – powiedziała, a w jej głosie usłyszałem niebezpieczną dawkę pragnienia. Wiedziałem, że muszę ją zawieźć do szkoły, ale nie mogłem po prostu zostawić tego stworzenia tutaj.
– Wejdź do środka – powiedziałem jej. – Poszukaj weterynarzy w okolicy. Musimy zbadać tego malucha.
Zrobiła, jak jej kazałem, a ja wyciągnąłem z tylnego siedzenia koc i owinąłem nim psa. Był średniej wielkości, z szorstką czarną sierścią i szarawą łatą, która mogła uchodzić za brodę. Był bezwładny w moich ramionach, najwyraźniej niewiele go obchodziło, że nim potrząsam, i przytuliłem go do siebie, czując już instynkt opiekuńczy. Przyszedł do nas po pomoc. Najmniej, co mogłem zrobić, to upewnić się, że ją otrzyma.
Winnie wybiegła kilka chwil później i podała mi adres najbliższego gabinetu weterynaryjnego. Nie było daleko, i chociaż oboje się spóźnimy, warto było upewnić się, że ten maluch otrzyma potrzebną pomoc.
Kilka minut później dotarliśmy do weterynarza, a Winnie z troską poszła za mną do budynku, jakby była naszą ochroną. Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. Tak dobrze opiekowała się tym małym stworzeniem, a ledwo wiedziała, kim ono jest. Miała w sobie to współczucie, głęboko w rdzeniu, takie, które mogło pochodzić tylko z genów. Takie, jakie dała jej moja siostra.
– Dzień dobry, czy jest szansa, żebyśmy porozmawiali z dyżurnym weterynarzem? – zapytałem recepcjonistkę, młodą kobietę z mysimi brązowymi włosami, gdy dotarliśmy do lady. Spojrzała na mnie, na psa i na Winnie, i skinęła głową.
– Właśnie miała odwołaną wizytę, więc myślę, że macie szczęście – powiedziała z uśmiechem.
Odetchnąłem z ulgą. Dzięki Bogu. Tak się cieszyłem, że za kilka minut będę miał to z głowy. Chwilę później otworzyły się kolejne drzwi i stanęła w nich jedna z najbardziej oszałamiających kobiet, jakie kiedykolwiek widziałem w życiu.
Moja szczęka opadła, gdy tylko na nią spojrzałem. Widziałem już wiele gorących lasek – oczywiście, że tak – ale ona była czymś zupełnie innym. Całe moje ciało przeszyło mrowienie od stóp do głów, gdy ją obserwowałem. Ubrana była w lawendowy fartuch medyczny, ale niewiele zakrywał on wspaniały kształt jej krągłej figury. Jej długie blond włosy były spięte w sprężysty kucyk na czubku głowy, a rozsiane po twarzy piegi podkreślały jej zielone oczy.
– To jest pacjent? – zapytała, podchodząc do nas.
Skinąłem głową. – Moja siostrzenica zauważyła go dzisiaj rano obok tylnego koła naszego samochodu – wyjaśniłem. – Nie wiem, kim on jest ani skąd się wziął, ale nie możemy go zatrzymać i nie wygląda na to, że jest w dobrym stanie.
– Nie możemy go zatrzymać? – zapytała Winnie, a jej głos niebezpiecznie zadrżał.
Posłałem jej szybki uśmiech. – Musimy najpierw pozwolić mu się wyleczyć, prawda?
Nie chciałem robić jej nadziei, ale wiedziałem, że nie mogę po prostu ich zburzyć.
Weterynarz posłała mi szybki uśmiech, najwyraźniej przyzwyczajona do radzenia sobie z takimi sytuacjami. – Dobrze, oczywiście – powiedziała, delikatnie wyjęła psa z koca, którym go owinęliśmy, i zaniosła go do gabinetu. Położyła go na małym metalowym stole, a pies trochę się ożywił, rozglądając się na boki.
– Ach, już wygląda trochę bardziej przytomnie – wymamrotała weterynarz.
















