Następnego popołudnia świat jakby się odmienił. Theo był wręcz w dobrym humorze; przez cały dzień był uprzejmy dla Charlotte, a pogoda zdawała się na to odpowiadać. Choć całą noc padało, rano wyszło słońce, pozostawiając ziemię i rośliny odżywione. Wszystko było tak pachnące, że praktycznie czuło się zapach każdego kwiatu, przechodząc obok niego.
Planowali dziś odwiedzić pana Warda. A raczej, Theo planował odwiedzić pana Warda, a Charlotte wiedziała, że nieuchronnie zostanie tam zaciągnięta. Wyglądało na to, że Theo rozmawiał z nim w drodze do domu ze spotkania z prawnikiem i wydawał się skłonny do pomocy; to naprawdę dodało Theo kroku sprężystości. Jednak nawet przy tej zaraźliwej gorliwości emanującej od brata, Charlotte czuła narastający niepokój, gdy wyprowadzano ją z domu, aby udać się do posiadłości Wardów. Uczucie to wzrosło jeszcze bardziej, gdy odkryła, że nie jadą zwykłym samochodem, nie; pan Ward wysłał po nich limuzynę.
Pan Ward nie był obcy dla Theo ani Charlotte; był jak mądry wujek dla ich rodziny. Charlotte i Theo spędzili wiele lat biegając i bawiąc się po jego posiadłości; z tego, co Charlotte pamiętała, nigdy nie miał własnych dzieci, a jednak zawsze witał Theo i Charlotte w swoim domu, kiedy tylko chcieli. Gdy dorastali, dom stał się dla nich swego rodzaju ucieczką. Wyruszali do miasta na zakupy i często odwiedzali lokalny bar, jeszcze zanim mogli pić alkohol. Mieszkańcy miasta postrzegali ich jako "przysposobione" dzieci pana Warda, dzięki czemu uchodziło im na sucho prawie wszystko w zasięgu jego posiadłości; to właśnie ten wpływ nauczył ich zależności między pieniędzmi, znanym nazwiskiem a władzą społeczną.
Ich rodzinny dom nie był tak daleko od posiadłości, zaledwie czterdzieści pięć minut jazdy samochodem, a jednak opuszczenie miasta na rzecz małego miasteczka Wardville Falls było jak wkroczenie do zupełnie innego świata. Miasto składało się tylko z jednej ulicy i było w miarę samowystarczalne, ponieważ wszystkie sklepy i restauracje były własnością lokalnych mieszkańców i przez nich prowadzone. Mimo że była to tylko jedna ulica, miała wszystko, czego można było kiedykolwiek potrzebować; kwiaciarnie, piekarnie, kawiarnie, sklepy odzieżowe i tak dalej. Miasto otoczone było lasem, a na końcu głównej drogi nad całym miastem górował wodospad. Zdawał się wyrastać znikąd w niebo, sprawiając wrażenie fantastycznie nie na miejscu wśród drzew.
Miasto otoczone było szeregiem posiadłości i dużych, prywatnych kompleksów, z których największy należał do pana Warda. Historycznie rzecz biorąc, rodzina Wardów założyła i stworzyła miasto w dziewiętnastym wieku, stąd nazwa, i od samego początku kwitło ono jako ucieczka dla bogatych. Teraz, choć nadal kwitnie i radzi sobie całkiem dobrze jako oddzielne miasteczko, jest znacznie skromniejszą wersją samego siebie. Większość posiadłości była opuszczona lub wystawiona na sprzedaż, a jednak w kilku wciąż mieszkają matriarchinie lub patriarchowie niektórych z najbogatszych rodzin w stanie. Oczywiście nikt nie mógł dorównać bogactwu rodziny Wardów. Kiedy była młodsza, Charlotte zawsze marzyła o tym, by być częścią tej rodziny; wydawało się, że to taki olśniewający styl życia. Choć jej rodzice byli kiedyś bogaci, nawet w szczytowym okresie byli znacznie mniej zamożni niż pan Ward. Byli biedni, klasa średnia, bogaci, bardzo bogaci - to tutaj stała rodzina Charlotte, a przynajmniej tak jej się wydawało - a potem, na końcu tego wszystkiego, było niezrównane bogactwo pana Warda.
Gdy limuzyna w końcu wjechała na podjazd do posiadłości pana Warda, Charlotte zaniemówiła z podziwu dla rozmiarów budynku. Za każdym razem, gdy go widziała, wydawał się większy. Theo i jej rodzice odwiedzali posiadłość niemal rytualnie, co dwa tygodnie; Charlotte była pewna, że Theo ma gdzieś w tym dużym domu własne biuro. Ale Charlotte, między szkołą a planem towarzyskim, zwykle składała wizytę co kilka miesięcy, jeśli w ogóle. Nie minęło koniecznie dużo czasu od jej ostatniej wizyty u pana Warda, ale wystarczająco, by zapomniała, jak duża jest ta posiadłość.
Jakby czekał na nich tuż za drzwiami, okazałe wejście otworzyło się szeroko, gdy limuzyna zatrzymała się. Pan Ward wyszedł przez drzwi z rozłożonymi ramionami, jakby chciał uściskać powietrze otaczające rozciągnięty samochód.
"Witamy, witamy! Theo, Charlotte, witajcie!" - wykrzyknął. Jego dom był ogromny, jego personel jeszcze większy, jego ruchy były wspaniałe, a jego głos donośny; w tym człowieku nie było nic łagodnego ani małego. Charlotte zawsze potajemnie wierzyła, że przypomina karykaturę bogatego mężczyzny z filmu kostiumowego. Jednak, choć jego osobowość wydawała się komicznie przestarzała, ubierał się jak współczesny biznesmen - jak zwykle, zszedł po schodach wejściowych ubrany w skrojony na miarę trzyczęściowy garnitur, świeżo wypastowane buty oraz pasujący krawat i poszetkę. Choć jego osobowość wydawała się Charlotte nieco głupkowata, nie mogła powstrzymać się od podziwu dla jego strojów. Jego lekko posiwiałe włosy i muskularna, smukła sylwetka sprawiały, że wyglądał znacznie młodziej niż w rzeczywistości; broda zasłaniała większość zmarszczek na jego twarzy, co odejmowało kilka lat od jego rzeczywistego wieku około sześćdziesięciu lat.
Pan Ward był przy nich, gdy tylko wysiedli z limuzyny, z ramionami szeroko rozłożonymi do powitalnego uścisku.
"Theo, mój chłopcze, z każdym dniem wyglądasz bardziej jak twój ojciec" - powiedział, mocno chwytając Theo za ramiona. "Tak mi przykro słyszeć o twoich rodzicach - straszne, po prostu straszne. Nie mogę znaleźć słów."
Charlotte uśmiechnęła się cicho do siebie; minęło trochę czasu, odkąd zaserwowano jej jedno z powitań pana Warda. Czuła, że wita swoich gości, jakby zgubili się na morzu na lata, nawet jeśli widział ich zaledwie kilka tygodni wcześniej.
Gdy obserwowała go z sympatią, zwrócił na nią uwagę, a w jego spojrzeniu zabłysnął blask, gdy ich oczy się spotkały. Jego głos złagodniał, gdy przemówił: "Charlotte, moja droga" - zaczął. Delikatnie pocałował Charlotte w policzek i położył jedną rękę na jej plecach, a drugą wziął obie jej dłonie. "Jak zawsze urocza i taka młoda. Czas miałby trudności, by odebrać ci lata, moja droga."
Charlotte uśmiechnęła się uprzejmie, choć nie do końca rozumiała, co mówi.
Wciąż trzymając Charlotte za plecy i dłonie, pan Ward zwrócił się do Theo. "Tak mi przykro, że nie mogłem być na pogrzebie" - powiedział, obniżając głos.
Nagle Charlotte zapragnęła się wyśliznąć. To prawda; nie było go na pogrzebie, ani nie skontaktował się z Charlotte ani Theo od czasu, gdy pojawiły się wiadomości. Sądząc po braku komunikacji, każdy mógłby postrzegać ich relacje jako napięte lub bezosobowe; trudno byłoby uwierzyć, że pan Ward był tak bliskim przyjacielem ich rodziny. Czy wiedział, że przyjdziemy się z nim zobaczyć? - zastanawiała się. Odrzuciła jednak te myśli i postanowiła być uprzejma. "W porządku, panie Ward. Rozumiemy - myślę, że my też byśmy go opuścili, gdybyśmy mieli wybór" - zażartowała cicho.
Theo spojrzał na nią spode łba - nagle przypomniała sobie, że nie powinna się odzywać - ale ten komentarz rozbawił pana Warda. "Och, Charlotte, jaki dowcip! Ale proszę, bez formalności. Mów mi Tennyson."
Charlotte przełknęła ślinę, przypominając sobie lata ostrożnego omijania poufałości. "Postaram się, proszę pana."
Tennyson wydał z siebie szczekliwy śmiech. "Proszę pana - to mi się jednak podoba" - przyznał, mrugając.
Zanim zdążyła przetworzyć jego odpowiedź, Theo wysunął się do przodu, kładąc rękę na ramieniu Tennysona, by zwrócić jego uwagę. "Dziękuję za zaproszenie, Tennysonie. Bardzo to doceniamy." Jego głos nieco się obniżył, a jego oczy na chwilę powędrowały dookoła. "Jestem pewien, że wiesz o naszej... sytuacji finansowej" - powiedział.
Tennyson zdjął ręce z Charlotte i machnął nimi lekceważąco. "Tak, oczywiście, i to wstyd, ale zostawmy rozmowy o interesach na później. Najpierw jemy. Przez ostatnie kilka tygodni było zbyt wiele smutku; zacznijmy od cieszenia się jedzeniem. Maria przygotowała pyszny poczęstunek" - zagrzmiał. Odwrócił się z powrotem w stronę domu, prowadząc rodzeństwo do środka.
Charlotte nagle poczuła się bardzo podekscytowana i bardzo głodna. Choć główną rolą Marii w posiadłości było sprzątanie i zarządzanie domem, była ona również jednym z najlepszych kucharzy, jakich Charlotte kiedykolwiek znała. Coś mówiło Charlotte, że przywiązanie do tradycyjnych ról płciowych dobrze pasuje Tennysonowi. Jednak naprawdę wydawało się, że Maria ma gotować; to tutaj Charlotte zjadła jedne z najsmaczniejszych i najbardziej dekadenckich posiłków w całym swoim życiu. Jej kroki stały się lżejsze z podekscytowania i oczekiwania, gdy we troje weszli do domu na posiłek.










